wtorek, 6 października 2015

Studnia trzech braci

W zamierzchłych czasach, gdy Śląsk porastała dzika puszcza trzej bracia: Bolko, Leszko i Cieszko postanowili wspólnie wybrać się na polowanie. Kiedy wyjechali na dużą polanę, zobaczyli trzy zwierzęta: jelenia, niedźwiedzia i dzika, które na ich widok rozbiegły się w różne strony.

- Mój będzie jeleń! - krzyknął Bolko.
- Ja upoluję niedźwiedzia! - zawołał Cieszko.
- Więc dla mnie zostaje dzik! - krzyknął Leszko i wszyscy trzej ruszyli w pogoń za zwierzyną.

Jednak zwierzęta nie dały się łatwo złapać. Każde z nich znało doskonale puszczę, jednak wielogodzinna pogoń w końcu je zmęczyła. Bracia byli doświadczonymi myśliwymi i wciąż podążali za zwierzyną. Bolko upolował jelenia na mokradłach, Cieszko powalił niedźwiedzia w leśnej gęstwinie, zaś Leszko dopadł dzika na skalnym urwisku. Gdy udało im się przywiązać swe łupy do koni, zadęli w rogi. Jednak żaden z braci nie słyszał nic poza własnym rogiem. Zaczęli więc krążyć po puszczy, poszukując polany na której się rozstali.

Jeździli wśród drzew całą noc i nasłuchiwali. Po kilku godzinach usłyszeli swoje rogi, ale mimo tego nie mogli się znaleźć. Dopiero o świcie niemal równocześnie wyjechali na znajomą polanę. Zaczęli podziwiać swoje myśliwskie zdobycze, ciesząc się że udało im się odnaleźć. Usiedli przy źródle bijącym na środku polany i opowiadali przygody, jakie przeżyli w czasie polowania.
 
 

- Niezmiernie mnie cieszy, że tak nam się udało polowanie - powiedział Leszko.
- I ja jestem rad z tego powodu - dodał Cieszko
- W takim razie wszyscy się cieszymy - powiedział Bolko. - Zatem zbudujmy tu studnię i załóżmy miasto. Możemy je nazwać Cieszynem.
- To wspaniały pomysł! - wykrzyknęli pozostali bracia.

Wkrótce wśród puszczy powstało miasto, które obecnie jest jednym z największych miast Śląska. Zaś studnia, którą wybudowano w miejscu źródła nosi nazwę Studni Trzech Braci i jest w Cieszynie do dziś. Obecnie już nikt nie czerpie z niej wody, ale przypomina wszystkim o szczęśliwym spotkaniu braci.

Legenda

Lwy gdańskie

Gdańsk słynął niegdyś z wybitnych kamieniarzy, jednak żaden z nich nie był tak zdolny i tak znany jak Daniel. To spod jego ręki wychodziły największe arcydzieła, a rzeźbione w kamieniu przedmioty wyglądały jak żywe. Najchętniej Daniel rzeźbił lwy. Uwielbiał to do tego stopnia, że mieszkańcy miasta żartowali, że mistrz ma szczęście do tych zwierząt niczym jego biblijny imiennik, który wtrącony do jamy pełnej lwów zaprzyjaźnił się z nimi. Gdy rada miejska uchwaliła, by przyozdobić ratusz nowym herbem, zwrócono się z tym zadaniem do Daniela. Nie zdziwiło to nikogo, bo kto inny mógłby lepiej wyrzeźbić herbowe lwy, które strzegły korony i dwóch krzyży?

Były to niespokojne czasy. Polska chyliła się ku upadkowi, nękana ze wszystkich stron przez wrogo nastawionych sąsiadów. Zwłaszcza pruski król spoglądał na Gdańsk, chcąc przyłączyć go do swych ziem. Rozwinięte, portowe miasto było dla niego łakomym kąskiem. Daniel nieraz rozmyślał o tym w czasie pracy, był jednak przekonany, że lwy pilnują polskiej korony, którą nad dwoma herbowymi krzyżami zawiesił kiedyś Kazimierz Wielki.

Niebawem mistrz skończył pracę i zorganizowano wielkie święto z okazji odsłonięcia nowo wyrzeźbionego herbu. Wszyscy ze zniecierpliwieniem czekali na moment, w którym ujrzą dzieło. Kiedy odsłonięto herb, przez tłum przebiegł szmer zachwytu. Jednak po chwili zabrzmiały zdumione głosy.
- Mistrz musiał się pomylić!
- Zakpił z nas!
- Czyżby nie znał herbu własnego miasta?
Ludzie zaczęli się przekrzykiwać i powstał jeden wielki hałas i zamieszanie. I rzeczywiście, nowy herb różnił się od tego, który widniał na wszystkich chorągwiach i pieczęciach. Tam lwy były zwrócone ku sobie, a ich wzrok spotykał się nad trzymaną w łapach tarczą.

Ale wtedy z tłumu wystąpił starzec z długą, siwą brodą. Zgromadzeni rozpoznali w nim sławnego niegdyś mistrza kamieniarstwa, Krzysztofa.
- Nie ma tu żadnej pomyłki - powiedział donośnym głosem. - Mistrz Daniel dobrze wiedział co robi. Spójrzcie na te lwy, ich wzrok biegnie ku Złotej i Wyżynnej Bramie, a tam zaczyna się królewska droga. Gdańskie lwy patrzą ku Rzeczpospolitej, oczekując od niej opieki i pomocy dla naszego miasta, gdy zajdzie taka potrzeba.
Tłum ucichł. Ludzie w zadumie kiwali głowami, podążając za spojrzeniem lwów.

Pomoc jednak nie nadeszła. Rozdarta Polska zniknęła z mapy Europy, a Gdańsk znalazł się na ziemiach pruskich. Jednak po ponad stu latach lwy gdańskie doczekały się powrotu Gdańska do Polski, a Polski nad Morze Bałtyckie.

Legenda

O Popielu

Dawno temu, w grodzie zwanym Kruszwica, nad jeziorem Gopło mieszkał książę Popiel. Był to władca lubiący hulanki i polowania, a nie dbający o swój lud. Jego żona, niemiecka księżniczka, również nie cieszyła się dobrą sławą. Martwiło to stryjów księcia, rycerzy wielkopolskich, którzy z coraz większym niepokojem obserwowali poczynania Popiela. 

- Książę, twoja ziemia popada w ruinę. Powinieneś zaprzestać zabaw i zając się swoim krajem. - mówili, przyjeżdżając do Kruszwicy, jednak Popiel ich nie słuchał.

Nie słuchał również swoich poddanych, którzy przychodzili do zamku, aby książę rozstrzygał ich spory. Przypominali mu o obowiązku obrony przed najazdami barbarzyńskich plemion z Północy, o prastarym zwyczaju zwoływania wieców ludowych. Książę wolał jednak spędzać czas, polując ze swą małżonką.

Tylko czasem, wieczorami, zastanawiał się czy dobrze postępuje. Pewnego razu zwierzył się swojej żonie.
- Nie słuchaj ich, Popielu, to źli doradcy.
- Ale pomyśl - chłopi grożą buntem, jeśli moi stryjowie ich poprą, pozbawią mnie władzy!
- Ach, jest na to sposób - uśmiechnęła się zła księżna, podając Popielowi małą buteleczkę z trucizną - Wyprawimy ucztę. Zaprosimy na nią wszystkich twych stryjów i podamy najwspanialsze potrawy i najlepsze wino. A potem pozbędziemy się problemów.

Zaskoczeni stryjowie przyjęli zaproszenie i przybyli na ucztę. Mieli nadzieję, że Popiel wreszcie postanowił się zmienić i zadbać o swoje ziemie. Gdy wznieśli toast winem przygotowanym przez księżną, trucizna natychmiast zadziałała i wszyscy umarli. Gdy zapadła noc, księżna kazała służbie wywieźć ciała i wyrzucić na środku jeziora. Była pewna, że nikt nie odkryje jej spisku i teraz wreszcie nikt nie będzie próbował przekonać księcia do zmiany postępowania.
Jednak po kilku dniach wokół zamku zaczęły gromadzić się myszy. Z każdą chwilą było ich coraz więcej.
- To kara za zło i lenistwo księcia - szeptali chłopi, gdy myszy omijały ich domy, biegnąc prosto do zamku.

Wkrótce były już w każdym pomieszczeniu i wszędzie słychać było tupot i popiskiwanie.

- Schrońmy się w starej wieży na wyspie. Tam nas nie dosięgną te przeklęte gryzonie - powiedział Popiel i razem z żoną przeprawił się przez jezioro. Jednak myszy nie dały za wygraną. Popłynęły na wyspę i przegryzły dno łodzi pozostawionej na brzegu, aby nikt nie mógł już z niej uciec. A potem zaczęły wdrapywać się na wieżę. Popiel i jego żona nie mieli już gdzie uciec. Myszy rzuciły się na nich i pożarły niegodziwego księcia i księżną.
Stara wieża stoi nad jeziorem Gopło do dziś. A żeby nie zapomniano o karze jaka spotkała złego władcę, ludzie nazwali ją Mysią Wieżą.

niedziela, 4 października 2015

Legenda

O pierścieniu św. Kingi

Dawno, dawno temu książę Bolesław Wstydliwy, który panował wtedy na Wawelu poprosił o rękę królewnę węgierską Kingę i podarował jej piękny, zaręczynowy pierścień.

Nie chciała ona otrzymać w posagu złota ani szlachetnych kamieni, poprosiła ojca jedynie o sól, która pragnęła podarować swym przyszłym poddanym.

Ojciec chcąc spełnić prośbę swej córki podarował jej kopalnię w rejonie Maramuresz (obecnie Rumunia).

Jednak jak mogłabym przenieść całą kopalnię do Polski? - zamyśliła się królewna i po chwili wrzuciła do szybu kopalni swój zaręczynowy pierścień.

Wkrótce Kinga wyruszyła do Polski, na dwór Bolesława. Podczas oprowadzania królewny po ziemiach księstwa polskiego w małej wsi pod Krakowem natrafiono na bryłę soli, z której wypadł zaręczynowy pierścionek Kingi.

Pierścień, który Kinga wrzuciła do kopalni w Maramureszu sprowadził drogocenną sól na ziemie polskie. Od tej pory kopalnia w Wieliczce słynie z bogatych złóż solnych.

Legenda

O złotej kaczce


Dawno temu, w Warszawie, żył młodzieniec, którego zwano Kubą, przez wszystkich lubiany, zapraszany bywał często, by towarzystwo bawić, umiał pięknie opowiadać, a w czasach, gdy nie było jeszcze internetu, telewizji, ani nawet radia – osoby takie szczególnie ceniono, dostarczały, bowiem, przedniej rozrywki, szczególnie w długie, zimowe wieczory, kiedy mrok szybko zasnuwał miasta i wioski.
Ludzie w Warszawie często długie popołudnia i wieczory spędzali w licznych karczmach, w każdej z nich gościem był Kuba, gdzie tylko się pojawił, tam zaraz zjednywał sobie serca słuchaczy, których, co rusz, nowymi opowieściami zaskakiwał. Pewnego razu to jednak, on, Kuba, usłyszał niezwykłą opowieść, która rozpaliła jego wyobraźnię. Jeden ze starszych gości opowiedział mu przedziwną, baśniową historię, która, nie wiadomo, czy prawdą, czy zmyśleniem była… Starzec zaklinał się, że to nie jego wyobraźnia, ale opowiedziana mu jeszcze w młodości prawdziwa historia.
Zgodnie z nią – w podziemiach jednego z warszawskich pałaców miało się znajdować niezwykłe, czarodziejskie jezioro, a po jego tafli pływać miał przedziwny, tajemniczy ptak, Złotą Kaczką zwany, czy rzeczywiście była to kaczka? Nikt tego do końca nie wiedział, nie wiadomo wszak, czy rzeczywiście jezioro pod pałacem się rozpościerało i czy ptak pilnujący wód jeziora naprawdę istniał, ani starzec, który Kubie historię tę opowiedział, ani on sam, nigdy Złotej Kaczki nie widzieli, nie znali też osoby, która odważyłaby się tajemnicze jezioro podziemne odnaleźć. Wyprawa taka mogła się okazać niebezpieczna, ale na śmiałka czekać miały wspaniałe skarby, których ptak pilnował…
Kuba, choć powszechnie w Warszawie znany i lubiany, nie należał do bogatych, na niewiele mógł sobie w życiu pozwolić, a że miał nie tylko wyobraźnię, ale również śmiałość większą od swoich rówieśników – wciąż myślał o Złotej Kaczce, jeziorze pod pałacem ukrytym i o czekających tam skarbach… Tajemne obrazy pojawiały się też w jego snach, dniami i nocami rozmyślał o wyprawie do warszawskich podziemi, w końcu postanowił – spróbuje, zmierzy się z legendą i sprawdzi, czy opowiadana przez starca historia jest prawdziwa! Bez problemu odszukał go w ulubionej karczmie i jeszcze raz o przedziwnego ptaka zapytał. Starszy człowiek z podziwem spojrzał na pełnego entuzjazmu i śmiałości młodzieńca i wszystko co wiedział o Złotej Kaczce opowiedział mu, podając najdrobniejsze szczegóły.
Kuba nie wahał się już więcej. Podziękował starcowi za dobre rady, przyjął z wdzięcznością jego błogosławieństwo i nie zwlekając podążył według jego wskazówek do miejsca, w którym spodziewał się jezioro i pięknego ptaka odnaleźć.
Szybciej niż myślał znalazł szczelinę w piwnicznym murze pałacu opisywanego przez starszego mężczyznę z karczmy. Była na tyle duża, że bez problemu zmieścił się w niej, świecąc sobie latarenką schodzić zaczął po stromych, starych schodach, coraz niżej i niżej, przechodził przez ciemne, mokre, ziejące zgnilizną korytarze, niewiele widząc przed sobą, czując jednak coraz wyraźniej wilgoć powietrza, która najpewniej jak opar nad wodami tajemniczego jeziora się unosiła. Schodził coraz głębiej, dreszcz chłodu wzdrygał nim raz po raz, powietrze coraz gęstsze, woń przykrą wokół roznosiło, na nierównych ścianach przepastnych, wielkich, krętych piwnic i korytarzy jakieś dziwne kształty majaczyć zaczęły, choć Kuba do strachliwych nie należał, kilka razy miał ochotę zawrócić i jak najszybciej znaleźć się na powierzchni, ale tajemnica pociągła go jeszcze bardziej i nie odwracając się za siebie, by strachu nie potęgować, szedł dalej, mijał kolejne piwnice i kręte korytarze, nie liczył już zakrętów, które pokonywał, znużony już był, gdy nagle jego oczom ukazała się piękna, jasna, kolorowa poświata – błękitna, lekko różowa, z mieniącymi się złotymi i srebrzystymi odcieniami, była tak piękna, że Kuba nie zwracając uwagi na śliskie kamienie, pobiegł, jak tylko mógł najszybciej ku temu wspaniałemu światłu, jakiego nigdy jeszcze w swoim życiu nie widział!
Wiedział już, że to cel jego wędrówki, a gdy znalazł się w pełnej barw, magicznej poświacie, ujrzał przed sobą wody podziemnego jeziora, a wśród rozpostartych nad nim mgieł – Złotą Kaczkę! Nie przesadzał starzec, gdy mówił o niezwykłości tego szczególnego ptaka, cały był w złocie, a końcówki skrzydeł połyskiwały brylantami, na długiej szyi Złotej Kaczki mieniły się wszystkimi kolorami tęczy drogie kamienie, a na głowie błyszczała szczerozłota korona!
Jakby tego było mało – ptak przemówił do Kuby ludzkim głosem. Powiedział, że skarby, o których słyszał, są prawdziwe i otrzyma je, tak jak legendy o tym opowiadają, ale musi przejść próbę! Wydawało się Kubie, że to, o co Złota Kaczka go poprosiła, nie jest wcale trudne – otrzymał od niej sto złotych dukatów – wielka to była suma, szczególnie dla skromnego chłopaka, jakim był Kuba, a jedyne co miał uczynić, to wydać je wszystkie – tylko na swoje potrzeby i przyjemności.
Uradowany Kuba szybko drogę powrotną odnalazł i nie tracąc czasu, jeszcze tej nocy pieniądze zaczął wydawać – miał na to tylko jeden dzień – jeśli pieniądze wyda, wówczas, zgodnie z obietnicami podziemnego ptaka, wszystkie skarby, których od lat pilnuje, staną się jego własnością!
Po nocy spędzonej wesoło na zabawie w karczmie, od rana Kuba znów pieniądze zaczął wydawać i tak jak się tego spodziewał, topniały w sakiewce bardzo szybko. Kupił nowe ubranie u najlepszego krawca w mieście, u którego stroje zamawiał dwór królewski i sam król z królową, u szewca nabył najdroższe i najpiękniejsze buty, cały dzień pił najdroższe wino i zajadał się najwspanialszymi w mieście przysmakami. Pod koniec dnia w sakiewce nie było już ani jednego dukata. Nie zauważył jednak drobnego pieniążka, który zawieruszył się w kieszeni jego nowej, wytwornej kamizelki. Słońce zachodziło już nad miastem i nastał czas powrotu do podziemnego królestwa Złotej Kaczki, zabrzęczał pieniążek w kieszeni, gdy Kuba szybkim krokiem, przepełniony radością, biegł w stronę starego pałacu, usłyszał brzęk monety, wyciągnął ją z kieszeni i miał już kupić coś u starego sprzedawcy, który niedaleko swój kram z chlebem i ciastkami rozłożył, gdy pod murem ujrzał biednego, starego, schorowanego żebraka, który cichym głosem o jałmużnę go poprosił.
Ręce starego człowieka wyciągnęły się ku chłopcu, a ten niewiele myśląc, pieniążek, który trzymał w dłoni, oddał żebrakowi! Wiedział, że w ten sposób utraci skarb, który na niego czekał, dobre serce jednak zwyciężyło. Rzeczywiście – gdy tylko złoty pieniążek znalazł się w ręce żebraka – ukazała się Kubie Złota Kaczka, która przypomniała mu o niespełnieniu warunku – nie wydał wszystkich pieniędzy na siebie, ale wspomógł biednego w potrzebie!
W jednej chwili znikła piękna kamizelka, buty i wszystko, co Kuba tego dnia kupił, został w swoich starych, znoszonych ubraniach, ale prawdziwy skarb bił w jego piersi – dobre serce wrażliwe na potrzeby innych! Stary żebrak przepowiedział Kubie szczęśliwe życie – tak też się stało, Kuba żył z pracy własnych rąk, znalazł dobrą pracę u szewca, potem stał się prawdziwym mistrzem w tym fachu, nigdy na brak pieniędzy nie narzekał, bo nawet król wysyłał swoich dworzan do szewca Jakuba, który jak nikt w całej Warszawie buty umiał naprawiać!


Legenda

O Bazyliszku


Działo się dawno temu w Warszawie, w czasach królewskich, gdy wielu warszawskich rzemieślników trudniło się płatnerską profesją. Do Warszawy zjeżdżało rycerstwo z całego kraju i wielu zagranicznych gości – znając kunszt płatnerzy z tego miasta, często powierzali im swoje zbroje, a te, po wielu wojnach i potyczkach, wymagały ciągłych napraw. Płatnerze z Warszawy nie narzekali więc na brak pracy i od świtu do nocy naprawiali zbroje przywracając im dawny błysk i szlachetność.
Szczególnie znany był warsztat płatnerza Marcina – rzemieślnik i jego rodzina żyli dostatnio, a dzieciom niczego nigdy nie brakowało. Marcin całe dnie spędzał w warsztacie, cieszyły go więc częste wizyty jego dwóch pociech: córeczki Hanki i synka Maćka. Dzieci w ojcowskim warsztacie nie nudziły się, wręcz przeciwnie – buszowały wśród części naprawianych przez ojca zbroi, przyglądały się swoim odbiciom w wypolerowanej stali, napełniały warsztat wesołym gwarem, co wprawiało utrudzonego pracą ojca w dobry nastrój.
Dzieci rosły i coraz częściej opuszczały warsztat, na zewnątrz czekało tyle atrakcji! A największą spośród nich był jarmark. Na jarmarku, jak w zaczarowanym świecie, można było znaleźć wszystko – i korale, i obrazki, i piękne naczynia, obrusy, serwety, materiały, zabawki, słodycze… Dzieci biegały między straganami i nie mogły się napatrzeć tym wszystkim cudownościom. Pewnego dnia spotkały swoich małych przyjaciół, dzieci chciały pobawić się w okolicy, na pobliskich łąkach – zapytały ojca o pozwolenie. Zgodził się, ale nakazał, aby zanadto nie oddalały się od miasta i nie zbliżały do starej ruiny, która stoi pośród nadwiślańskich łąk, o której ludzie od lat różne złe historie opowiadają, według nich, w ruinach starego domu straszy, nie wiadomo co, nie wiadomo jak wygląda, ale niektórzy starsi mieszkańcy Warszawy opowiadali, że może to być nawet mityczny Bazyliszek, dziwna kreatura, ni to zwierzę, ni to diabeł, podobno przychodzi na świat raz na sto lat, a wykluwa się z jaja zniesionego przez koguta!
Stwór miał być przerażający, głowę po swym ojcu odziedziczył kogucią, ale wielką, z olbrzymim, czerwonym grzebieniem, który opadał to na jedną, to na drugą stronę jego strasznego pyska, a najstraszniejsze były jego oczy, straszniejsze nawet od wężowego ogona, który wił się na kilka metrów i którym stwór smagać mógł swe ofiary niemiłosiernie. Nie musiał tego jednak zazwyczaj czynić, wystarczyło, że na swoją ofiarę spojrzał potwornym spojrzeniem, a ta z przerażenia w jednej chwili kamieniała i tak właśnie Bazyliszek miał wielu ludzi pozbawić życia.
Marcin, pomny tych przestróg, z całą surowością zakazał Maćkowi i Hanusi zbliżać się do ruin tego dziwnego domu, przy którym nawet żaden pies bezdomny się nie zatrzymywał, przeciwnie – z piskiem albo ujadaniem uciekał jak mógł najszybciej.
Dzieci obiecały ojcu, że nie zbliżą się do strasznego miejsca i pobiegły w stronę czekających już na nie przyjaciół. Dzień był słoneczny, ciepły, jarmark mienił się kolorami sprzedawanych przez kupców towarów, gwarno tu było i wesoło, dzieci – jak to miały w zwyczaju – wesołą gromadką rozbiegły się wśród zastawionych stołów i kramików, tym razem nie kupiły ani pięknych owoców, ani wielkich lizaków w kształcie serca, nie miały dziś na to czasu, pobiegły wąską uliczką wśród kamienic nad rzekę, aby pobawić się na łące, dziewczynki zbierały kolorowe kwiatki i robiły wianki, a chłopcy oglądali płynące w czystej wodzie ryby, biegli wzdłuż brzegu Wisły coraz dalej i dalej, i nie zauważyli nawet, gdy miasto oddaliło się, zostało gdzieś daleko za nimi, zmierzch zaczynał zapadać, a oni nie wiedzieli jak znaleźć drogę do domu, gdy nagle ich oczom ukazał się dom, a właściwie jedynie pozostałe po nim ściany.
Zanim Hania z Maćkiem zorientowali się, że może to być ta ruina, przed którą ostrzegał ich ojciec, znaleźli się już w jej piwnicach. Na pozór nie było w tej piwnicy nic strasznego, piwnica jak każda inna, trochę chłodna i ciemna… ale za jednymi drzwiami coś zaczęło migotać jasnym, kolorowym światełkiem, było tak piękne, że dzieci oczu od niego nie mogły oderwać, pobiegły w stronę światełka, jeden z chłopców otworzył drzwi i w jednej chwili upadł jak rażony piorunem. Nie był to jednak piorun, a oczy Bazyliszka, nim dzieci zorientowały się jakie niebezpieczeństwo im grozi – zamieniły się – rażone wzrokiem potwora – w kamienie!
Noc już zapadała nad Warszawą, płatnerz Marcin z coraz większą trwogą myślał o swoich dzieciach, wychodził raz po raz przed warsztat, ale nie mógł ich nigdzie dostrzec, przeczuwał, że stało się coś złego – czyżby Hanka i Maciek nie posłuchali jego przestróg i poszli do starego domostwa? Wiedział dokładnie, gdzie szukać ruin, zastanawiał się co zrobić, gdy spotka w piwnicach Bazyliszka i wtedy wzrok jego padł na jedną ze świeżo wypolerowanych zbroi – była tak jasna, że mógł się w niej przeglądnąć jak w lustrze! To był sposób na straszny wzrok bazyliszkowy! Ubrał Marcin zbroję i szybko poszedł w stronę ruin.
Księżyc świecił już nad Warszawą, gdy stanął pod tajemniczym domem, przeżegnał się i zszedł z trudem do piwnicy, nie mylił się, Bazyliszek musiał tu być, po drodze mijał kamienie przypominające kształtem ludzkie sylwetki… Zobaczył też swoje dzieci, całe w kamieniu! Serce w nim zamarło, ale nie mógł sobie pozwolić na łzy, coś poruszyło się niedaleko… było to cielsko Bazyliszka, wielki ogon świsnął tuż przed przyłbicą Marcina, ten jednak szybko uskoczył, gdy tylko stwór łeb swój w stronę płatnerza odwrócił – zamarł, ujrzał swoje odbicie w jasnej zbroi i skamieniał przerażony swoim własnym okropnym spojrzeniem.
W tej chwili kamienie w piwnicy zaczęły się poruszać, Maciek i Hanka jakby ze snu strasznego, z przelękłymi oczami, ocknęły się i zobaczyły przed sobą rycerza w nich wpatrzonego – jakież wielkie było ich zdziwienie, gdy rozpoznały w nim własnego ojca. Ten szybko wziął dzieci na ręce i wyprowadził z ponurej piwnicy nie chcąc, by skamieniałe cielsko Bazyliszka ukazało się ich oczom.
Tak oto płatnerz Marcin uratował swoje dzieci, inne ofiary Bazyliszka i zdjął bazyliszkową klątwę z Warszawy.

Legenda

O smoku wawelskim


W Krakowie, pod Wawelem, u stóp pieczary stoi smok, od czasu do czasu zieje ogniem, ale nie musisz się go bać – smok nie może się poruszyć, ani zrobić Ci krzywdy – to tylko rzeźba, ale przypomina ona o prawdziwym Smoku Wawelskim, który dawno, dawno temu zamieszkiwał jamę pod zamkiem na Wawelu, gdy będziesz w Krakowie, koniecznie udaj się na Wawel, zobacz piękny Zamek Królewski i Katedrę Wawelską, a potem zejdź do Smoczej Jamy – zobacz jak za czasów króla Kraka, założyciela krakowskiego grodu mieszkał smok, nieproszony gość, który zjawił się tu nie wiadomo kiedy i zaczął budzić coraz większą grozę i przerażenie wśród poddanych Kraka…
Król Krak był dobrym władcą, lubianym przez mieszczan, dbał o to, aby gród rozwijał się, a jego mieszkańcy żyli dostatnio – tak też było, ale od pewnego czasu dało się słyszeć w grodzie pod zamkiem coraz więcej narzekań, ludzie bali się wypędzać bydło na żyzne łąki wokół Wisły, co rusz to ktoś krzyczał, że zginęła jego krowa, owca, czy baran. Coś, a może ktoś szerzył spustoszenie w stadach, ludzie biednieli, bali się nieznanego wroga, który uparł się, aby uprzykrzyć im życie. Niejeden zaczął coraz głośniej skarżyć się na króla, głosów tych było coraz więcej, wreszcie dały się słyszeć również na Wawelu. Jedna z córek królewskich, która często bywała na krakowskim Rynku i słyszała co mówią kramarki i kwiaciarki doniosła ojcu o tym, że coś niedobrego dzieje się na mieście – powinien coś z tym zrobić, bo ludzie gotowi jeszcze wzburzyć się przeciwko niemu.
Krak był królem mądrym, sprawiedliwym i rozsądnym – nie miał zamiaru lekceważyć głosu swojego ludu, posłał do grodu swoich dworzan, a ci po powrocie do zamku potwierdzili to wszystko, co wcześniej powiedziała królewska córka. Ludzie wyraźnie czegoś się bali, niektórzy uważali, że ten, kto kradnie z pastwisk owce zakrada się do nich od strony zamku. To tym bardziej zadziwiło króla – sprawa była poważna, Krak postanowił wysłać swoją straż w okolice Wawelu – mieli się ukryć pod wzgórzem w zagajniku i na wszystko co się dzieje, szczególnie nad ranem, mieć baczenie, kilka dni już tak trwali na warcie i niczego niepokojącego nie zauważyli, wreszcie któregoś dnia nad ranem, niemal jeszcze w nocy coś zaczęło szeleścić między drzewami, jakby skradać się, jakby stąpać, a stąpnięcia te stawały się coraz wyraźniejsze i cięższe, strażnicy królewscy cicho podeszli do miejsca, w którym coś się działo… i szybko tego pożałowali, to, co ukazało się przed ich oczami było przerażające, przed sobą zobaczyli wielkie łapy, a na nich osadzone przysadziste, wielkie cielsko smoka, na szczęście wśród ciemności nie zobaczyli jego strasznego łba, ale doskonale wiedzieli gdzie smok ma pysk, z tej strony widać było, bowiem strzelające snopy ognia, chyłkiem przemknęli niedaleko strasznego zwierza i szybko, ile sił w nogach uciekli na Wawelskie Wzgórze, do zamku, wprost przed oblicze królewskie.
Król Krak dał im wcześniej pozwolenie na widzenie się z nim o każdej porze dnia i nocy, gdy tylko zobaczą coś, co ich zaniepokoi – teraz i strażnicy, i sam król wiedzieli doskonale – mają bardzo trudnego wroga do pokonania, do tej pory o smokach słyszeli tylko w opowieściach, a same te opowieści powodowały, że nawet mężnemu rycerzowi nieraz włos z przerażenia jeżył się na głowie… Teraz gad przebrzydły zakradł się tuż przed królewską siedzibę i nic sobie z takiego dostojnego sąsiedztwa nie robiąc – bezkarnie kradł i zjadał owce, co gorsza, tak się ośmielił, że zaczął porywać również młode panny.
Nie pozostawało nic innego – tylko wyzwać smoka na pojedynek! Kto miał to jednak uczynić? Kto mógłby wykazać się taką zuchwałością? Córka królewska poddała Krakowi pomysł – król nań przystał i wysłał wici z informacją do sąsiednich królestw, o czym informował? Zobowiązał się oddać rękę swej córki temu śmiałkowi, który pokona smoka!
Do Krakowa coraz tłumniej zaczęli przybywać rycerze, a byli wśród nich również synowie królewscy, nikt jednak widząc smoka nie odważył się nawet ruszyć w jego stronę, król zaczął już tracić nadzieję na to, że kiedykolwiek smok zostanie pokonany, ale na szczęście mylił się. Nie docenił innego oręża – sprytu i fortelu, którym popisał się krakowski szewc, Szewczykiem Dratewką zwany. Nie miał on ani zbroi, ani pięknego rumaka, ani kopii rycerskiej, ani szabli, ale wierzył w siebie i swój rozum. Pomyślał Szewczyk, że głupia, bezrozumna bestia nie może okazać się silniejsza od ludzkiego myślenia i… sposób na smoka   wynalazł.
Zdobył skórę baranią, wypchał ją siarką, postawił na sztucznych nogach, a tak sprytnie to wszystko wykonał, że do złudzenia żywego barana przypominała… Nie trzeba było długo czekać na smoka, który zwabiony widokiem tłustego barana porwał go i na miejscu zjadł. To był jego koniec – siarka zaczęła bestię parzyć, a w środku miał prawdziwy pożar, raz po raz zionął ogniem, podbiegł w stronę Wisły, pił, pił, pił – niektórzy mówią, że pił tak wodę wiślaną aż przez siedem lat, nadął się jak balon, był coraz to większy i większy, wreszcie – pękł i tym sposobem Kraków od siebie uwolnił!
…A Dratewka, zgodnie z obietnicą królewską pojął za żonę królewnę, żyli długo i szczęśliwie.



Legenda

O Lechu, Czechu i Rusie

    Trzej bracia-Słowianie, Czech, Lech i Rus przed wiekami, gdy w Europie dopiero powstawały państwa, wędrowali po wielkim terytorium między dwiema rzekami, z zachodu była to Odra, od wschodu Dniepr. Przemierzali wielkie połacie pól, lasów. Nie była to łatwa podróż, musieli mierzyć się z dziką przyrodą, niebezpieczną leśną zwierzyną, nie mogli się zgubić wśród leśnych kniei, kto by się zgubił, ten mógł nigdy się już nie odnaleźć. Nie byli to zwykli bracia – Czech, Lech i Rus wędrowali ze swoimi ludami, każdy z nich był wodzem plemienia i choć wędrowali razem, i szukali najlepszego miejsca, w którym mogliby osiąść, każdy z nich wiedział, że powinien samodzielnie zapewnić i sobie, i swojemu plemieniu jedyne miejsce dla niego, w którym mogłoby się rozwijać.

    Łatwiej było iść im razem, wszyscy byli Słowianami, rozumieli się bardzo dobrze, ale w jednym miejscu nie mogli się zatrzymać. Wędrówka nie była łatwa, z nimi szły dzieci, ludzie starsi, którym niekiedy brakowało sił. Ani Czech, ani Lech, ani Rus nie chcieli jednak poddać się namowom niektórych i ostatecznie zakończyć wędrówkę w miejscu, które wydawało się idealne do tego, aby z nim związać dalsze swe losy. Mądrzy bracia wiedzieli, że szybka decyzja może obrócić się nie tylko przeciwko nim, ale również ludziom, za których jako wodzowie plemion byli odpowiedzialni. Czekali więc na szczególne znaki, które mogły im podpowiedzieć najwłaściwszy z możliwych wyborów.

    Wędrowali więc dalej wśród szerokich pól, leśnych ostępów, pomiędzy korytami wielkich rzek, wśród pięknych jezior. Wędrówka trwała już długo i wydawało się, że nigdy nie dotrze do celu, który zresztą tak trudno było wyznaczyć. Pewnego razu bracia zatrzymali się na pięknej polanie w pobliżu jeziora. Usiedli pod prastarym, rozłożystym, wielkim dębem, było lato, żar lał się z nieba, wszyscy potrzebowali odpoczynku – chcieli dotrzeć do bezpiecznego miejsca przed wieczorem. Odpoczywali w cieniu wielkiego drzewa i rozprawiali o swej wędrówce… dookoła panował spokój, letnie popołudnie nastrajało do snu, gdy Czech, Lech i Rus ułożyli się wygodnie pod chroniącym ich przed upałem dębem wśród jego rozłożystych, nieprzeliczonych gałęzi usłyszeli szelest, coraz bardziej narastał, wzmagał się i nagle ich oczom ukazał się piękny, dostojny ptak, który z wyżyn swojego gniazda patrzył na nich groźnym, przenikliwym spojrzeniem.

    Tak zachwycającego ptaka, dumnego i wielkiego jeszcze nie widzieli – był to orzeł biały. Bracia widzieli już podobne orły, ale nigdy tak okazałego. Lech nie mógł od niego oderwać oczu, a ptak nie zwracając już na nich uwagi i nie czując z ich strony żadnego zagrożenia zaczął rozglądać się po okolicy. Jego piękna sylwetka górowała nad koroną drzewa… Lech śledząc spojrzenie ptaka, wstał i również rozglądnął się po okolicy – rzeczywiście było na co patrzeć, nie dziwił go teraz zadumany wzrok króla przestworzy… tak, to z pewnością było królestwo białego orła, a skoro wybrał sobie tu dom, to musi to być znak, który on, Lech, doskonale czuje, na który tak długo czekał! Nie mógł się mylić – powziął postanowienie – zostanie tu wraz ze swoim ludem. Zielona dolina, żyzna gleba, gęste lasy pełne zwierzyny, jagód, grzybów, jezioro zasobne w ryby… szeroka przestrzeń nie dająca się ogarnąć spojrzeniem… pod znakiem orła Lech wybuduje osadę, gród, państwo!

    Lech idąc w stronę dębu, pod którym nadal odpoczywali jego bracia wiedział już wszystko, także i to, że przyszedł dla nich czas rozstania. Czech i Rus ze zrozumieniem przyjęli słowa brata, pogodzili się z jego decyzją, wiedzieli, że prędzej, czy później tak musiało się stać, a każdy z nich musi też iść swoją drogą. Czech i Rus widząc stanowczość brata, również uznali, że nie powinni już iść razem, a każdy powinien udać się własną drogą – tak będzie im łatwiej odnaleźć miejsca, w których mogliby i oni założyć swoje osady. Czech po krótkim namyśle wybrał drogę na południe, Rus, z kolei, postanowił udać się na wschód. Przyszedł dla braci czas pożegnania – nie było to łatwe, ale też cieszyli się, że cel wędrówki każdego z nich zbliża się.

    Teraz było im trudniej – plemiona Czecha i Rusa już same, w mniejszych grupach udać się musiały w dalszą wędrówkę, a Lech – podjąć się zupełnie nowych obowiązków – gospodarskich. Bracia pożegnali się i Lech stojąc pod wielkim dębem widział jak oddalali się od niego, nigdy już ich nie zobaczył. Czuł jednak, że nie jest sam – nie mylił się, biały orzeł patrzył na niego z wysokości swego gniazda, chyba nie był mu nieprzychylny, nie zamierzał atakować, ale po dłuższej chwili rozwinął swoje wielkie skrzydła, które załopotały ciężko nad okolicą i odleciał… Przylatywał tu potem często i widział jak dobrym gospodarzem jest Lech, pod jego rządami wybudowano piękny gród, ludzie zakładali gospodarstwa, nie cierpieli głodu, czuli się tu bezpieczni i szczęśliwi.

    Lech wiedział, że dokonał dobrego wyboru! Gród stawał się coraz większy, piękniał, przybywało domostw, dookoła grodu wił się obronny mur. Gród przypominał wielkie gniazdo gościnnego orła, miejsce to nazwano Gnieznem, miało się ono w przyszłości stać pierwszą stolicą Polski, a Polacy nigdy nie zapomną o dumnym orle, który był dobrym znakiem dla Lecha – piękny biały ptak pozostanie z nami już na zawsze w naszym państwowym godle!


Legenda

O kwiecie paproci

    Wiele lat temu w jednej z polskich wiosek żył mały chłopiec, Jacuś, pewnego razu usłyszał opowieść o cudownym kwiecie paproci – ludzie snuli o nim piękne opowieści, mały chłopiec słuchał, słuchał i przed jego oczami zaczęły się pojawiać niezwykłe obrazy, widział to wszystko, o czym mówili bajarze – bogactwo, skarby, jakie przynosi znalazcy kwiat paproci, Jacuś nie mógł sobie wyobrazić jeszcze czegoś, co miał dawać swemu znalazcy kwiat paproci – mądrości i wiedzy takiej, której inni nigdy nie posiądą, w swoich marzeniach Jacuś nie widział też samego kwiatu, ale to nie przeszkadzało mu marzyć o nim, wyobrażał sobie jego niezwykły kolor, kształt małych listków, które na jego oczach rozkwitają przemieniając się w najpiękniejsze płatki świata…Kwiatu paproci miały jednak strzec różne złe moce, które go chroniły przed oczami ciekawych ludzi…

    Jacuś postanowił odszukać kwiat, z nikim nie podzielił się swoimi planami, gdy w Świętojańską Noc młodsi i starsi mieszkańcy jego rodzinnej wioski bawili się przy ogniskach, puszczali wianki na wodzie, śpiewali wesołe piosenki, a melodia niosła się po rzece, chłopiec niepostrzeżenie oddalił się od światła ognisk, które tej nocy rozświetlały całą okolicę i ruszył w stronę lasu, szukał długo paproci, a wśród nich małego kwiatu, niczego jednak nie spostrzegł, nagle rozświetliło się małe światełko między liśćmi jednej z wielu paproci, nie było to jednak światło, a maleńkie płatki kwiatu paproci, tak jasne, że nawet na tle czarnej jak heban, nieprzeniknionej nocy świeciły jak brylant, a może jak robaczki świętojańskie, nie były to jednak one – Jacuś dobrze znał te migocące światełka lecące nad łąką, które wraz z innymi dziećmi próbował gonić gubiąc czasem drogę do domu. Chłopiec przyglądał się kwiatuszkowi, który zaczął rosnąć i mienić się różnymi kolorami, których chłopiec jeszcze nigdy nie widział, już miał zerwać kwiat, gdy nagle rozpętała się burza, jakieś ciemne postacie zaczęły wynurzać się z lasu, pojękiwać, straszyć, zaczął wiać mocny wiatr, Jacuś niewiele pamiętał ze swojej nocnej przygody, gdy rano obudził się w swoim łóżku – czy to był sen, czy Jacuś naprawdę był w lesie i widział czarodziejski kwiat?

    Ta myśl nie dawała mu spokoju, cały rok chłopiec myślał o cudownym kwiecie, nikomu jednak niczego nie powiedział o swojej niezwykłej przygodzie, z coraz większą niecierpliwością oczekiwał kolejnej Nocy Świętojańskiej, dni, tygodnie, miesiące dłużyły się chłopcu, nastała jesień, sroga zima, obudziła się do życia wiosna, dni stawały się coraz cieplejsze, zakwitły kwiaty, drzewa okryły się zielenią liści, dzień trwał coraz dłużej – cała przyroda mówiła ludziom, że zbliża się kolejne lato – przyszła wreszcie oczekiwana, najdłuższa noc w roku i Jacuś, tak jak wcześniej planował – znów wyruszył na poszukiwanie kwiatu paproci i tak jak poprzedniego roku – wszystko dokładnie się powtórzyło, tym razem chłopiec już niemal zrywał kwiat, gdy tajemne moce znów go ochroniły i marzenie chłopca nie spełniło się.
    Jacuś był jednak uparty, powiedział sobie – „do trzech razy sztuka” i kolejnego lata udało się! Zerwał kwiat i już wiedział, że to nie sen – wszystko zmieniło się w jego życiu jak pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki – miał wszystko czego zapragnął, piękny pałac, bogactwa, skarby, niczego mu nie brakowało – mijały dni i tygodnie, Jacusia przestały bawić drogocenne klejnoty, wspaniałe zabawki, pyszne potrawy, chodził od komnaty do komnaty, bawił się w pięknym ogrodzie, podziwiał kolorowe kwiaty, ale był sam – nie miał z kim porozmawiać, z nikim nie mógł się podzielić swoimi bogactwami i radością, był coraz smutniejszy. Wrócił do swojej rodzinnej wioski, znalazł dom rodziców, ale ani matka, ani ojciec go nie poznali – zrozpaczony uciekł do swojego pałacu, gdy w kolejnym roku znów przyszedł do domu – ojciec już nie żył,  a chora matka też nie poznała w bogatym młodzieńcu syna. Chłopiec zmarniał, smutek go nie opuszczał, nie widział już ani swojego pięknego pałacu, ani kosztowności, nie cieszył go swoimi kolorami ogród, gdy jeszcze raz odwiedził rodzinny dom matka już nie żyła. Niewysłowiona pustka zapanowała w jego sercu, tak wielka, że nie mógł jej znieść, zapragnął tylko jednego – nie widzieć już tego świata, ziemia się pod nim zapadła i powędrował Jacuś tam, gdzie może do dziś szuka swoich rodziców, tak jak kiedyś kwiatu paproci…
_______________
Dzięki za tak miłe słowa :)
/ Victoria

Legenda

O Warsie i Sawie (Warszawa)

    Według jednej z legend Wars i Sawa mieli być rodzeństwem, bliźniętami. Pochodzili z biednej rodziny, przyszli na świat w domu rybaka i jego żony, którzy choć biedni, byli bardzo gościnni. Gościnność była jedną z podstawowych zasad w domach rybaków zamieszkujących tereny nieopodal największej polskiej rzeki, Wisły, gdy na świat przyszły bliźnięta, w okolicy było zaledwie kilka domów, oddalonych od siebie, ludzie nie widywali się często, zresztą nie mieliby na spotkania i pogawędki sąsiedzkie wiele czasu, całe dnie spędzali na pracy.
    Rybacy wcześnie rano wypływali na wody Wisły i tylko od hojności rzeki zależał szczęśliwy połów i los ich rodzin, żywili się głównie tym co dała im rzeka i rosnący na jej brzegach wielki, pradawny las, gdy przyroda była łaskawa, okoliczni rybacy nie cierpieli głodu, ale gdy zdarzały się susze, burze albo wielkie wichury i deszcze – wtedy los rybackich rodzin nie był łatwy, próbowali jednak za wszystko, co mają, nawet, jeśli nie było tego wiele, dziękować Bogu, a gdy ten w ich progi przyprowadził gości – nigdy nie odmawiali mu strawy, napojów, a gdy trzeba, również noclegu.
    Taka gościnność, dziedziczona z pokolenia na pokolenie była wówczas czymś naturalnym, chociaż przyjmowanie do domu obcych mogło być niebezpieczne, w leśnych kniejach kryli się często złoczyńcy, którzy mogli skrzywdzić gospodarzy, czy też okraść ich z dobytku.
Rodzice Warsa i Sawy nie zważając na taką możliwość pewnego razu przyjęli do swojego domu wspaniałego gościa, nie wiedzieli, że był to sam król, Kazimierz Odnowiciel, który przemierzał ze swoim orszakiem drogę z Krakowa do Gniezna, rybak i jego żona nie wiedzieli jeszcze jak bardzo ta wizyta odmieni los ich rodziny i jaką nagrodę otrzymają za serdeczne przyjęcie królewskiego gościa. Królewski orszak zmierzał szybko z miasta do miasta, ale droga przed nim wciąż była daleka, nastał wieczór i przed nocą trzeba było znaleźć bezpieczne miejsce. Królewscy dworzanie znaleźli pośród drzew, na małej polance samotny mały domek, zapukali do drzwi i już za kilka minut gościnni gospodarze szykowali wieczerzę dla swoich gości.
    Rybak dopiero co powrócił z wieczornego połowu i najświeższe ryby znalazły się na stole, król posilił się i słuchał opowieści gospodarza i jego żony o ich życiu, dowiedział się, że niedawno zostali rodzicami, urodziły się im piękne bliźnięta, dziewczynka i chłopiec. Dzieci nie było słychać, spokojnie i cichutko spały w drugiej izbie. Dzieci bardzo się królowi spodobały, postanowił też pomóc ich biednym rodzicom, którzy mieszkali tak daleko od większych osad, że do tej pory nie byli w stanie ochrzcić niemowląt, nigdzie w pobliżu nie było księdza.
Król chciał hojnie wynagrodzić gościnnych gospodarzy, wyciągnął sakiewkę ze złotem, ale gospodarze wzbraniali się przed przyjęciem zapłaty, taki był odwieczny zwyczaj i hołdowali mu z całym przekonaniem. Król Kazimierz jednak również nie chciał pozostawić rodziny rybaka bez pomocy – poprosił więc gospodarzy o to, aby pozwolili mu zostać ojcem chrzestnym bliźniąt, był to wielki honor dla skromnych ludzi, król zobowiązał się, że niedługo sam zorganizuje uroczysty chrzest, na polecenie króla podczas chrztu ksiądz nadał bliźniętom imiona: Wars – chłopcu, a dziewczynce – Sawa. Król nadał też nazwisko prostemu rybakowi, ich ojcu, nazywając go Warszem. Warsz, ojciec Warsa i Sawy został też królewskim rybakiem i jako taki, mógł korzystać z różnych nadanych przez króla przywilejów.
    Spotkanie z królem Kazimierzem było dla rodziny rybaka Warsza nie tylko wielkim honorem, ale również zupełnie niespodziewaną i doniosłą w skutkach zmianą. Przed odjazdem, po chrzcinach i wyprawionej z tej okazji uczcie Kazimierz Odnowiciel dodał coś jeszcze do i tak już hojnej zapłaty za gościnę u skromnych rybaków. Warszowi, jako już królewskiemu rybakowi oddał w posiadanie puszczę, która zewsząd otaczała polanę, na której stał jego skromny dom. Król wiedział, że pracowity i gościnny Warsz zrobi wszystko, aby nie tylko jemu i jego rodzinie dobrze się powodziło, mądry król wiedział też, że dzięki staraniom rybaka i jego żony z małej, rybackiej zagrody w przyszłości wyrośnie osada, która będzie coraz to większa i większa, gdy monarcha oddawał Warszowi we władanie puszczę rozpościerającą się nad brzegami Wisły, nakazał, aby ta osada, która kiedyś wokół zagrody Warsza powstanie po wiek wieków nosiła jego rodowe imię…
    Osada, tak jak myślał monarcha, powstała, przybywało gospodarzy, wszyscy byli sumienni i w pocie czoła pracowali na swój byt, osada rosła w oczach, piękniała i zdobywała coraz większą sławę w bliższej i dalszej okolicy, niedługo potem nazwa „Warszawa” zagościła na mapie Polski, jako jej ozdoba, powód do dumy i stolica.
____________________
/ Victoria
Cieszę się, że tak miło komentujecie moje wpisy. Liczę na więcej :*



Legenda

O kucharzu Jordanie



W 1454 roku w dniu św. Doroty Krzyżacy wyprawiali na zamku w Toruniu wielką ucztę na cześć dostojnych gości przybyłych na zamek. Torunianie nie lubili Krzyżaków, którzy ograniczali przywileje miasta i kontrolowali handel na Wiśle. Zawiązał się więc spisek. Mieszkańcy postanowili podłożyć minę pod salę biesiadną, aby zniszczyć zamek znienawidzonych Krzyżaków. Z pomocą przyszedł im zamkowy kucharz Jordan. wszedł na wieżę i unosząc chochlę dał znak mieszkańcom Torunia by zapalili lont. Wybuch był tak wielki, że zniszczył zamek, a pod jego gruzami zginęli wszyscy biesiadnicy. Wybuch podrzucił kucharza do góry, jednak na swoje szczęście wylądował na szczycie Bramy Chełmińskiej. Na pamiątkę tamtego wydarzenia została wykuta żelazna chorągiewka, która przedstawia kucharza z podniesioną chochlą. Chorągiewkę tą można zobaczyć w muzeum w Ratuszu.

Legenda

O kocie, który bronił miasta

W XVII wieku Toruń nawiedziła plaga mysz, które zadomowiły się w spichlerzach pełnych zboża. Miasto postanowiło walczyć z siejącymi zniszczenie gryzoniami. Sprowadzono w tym celu koty, które miałyby pozbyć się myszy. Jeden ze sprowadzonych kotów był bardzo leniwy i nie interesowała go pogoń za myszami, za to wieczorami przechadzał się po murach miasta, czym pozyskał sobie sympatię strażników, którzy karmili go odpadkami i kawałkami mięsa. Wszystko toczyło się powoli aż do 16 lutego 1629 roku, kiedy pod mury miasta przybyli Szwedzi. Rozpoczęła się walka w obronie miasta. Torunianie walczyli dzielnie, ale z trudem odpierali ataki najeźdźców. Z pomocą przyszedł im leniwy w łapaniu myszy kot. Dzielnie bronił miasta, a swymi pazurami zranił niejednego wroga. Po długotrwałych i wyczerpujących walkach pokonano najeźdźcę. Władze miasta doceniły poświęcenie kota. Postanowiono więc, że nazwy niektórych toruńskich baszt będą nazywać się jak części ciała kota. Baszty znajdujące się po stronie północnej miasta nazwano Kocim Łbem, Kocim Ogonem, Kocimi Łapami,  a barbakan broniący Bramy Chełmińskiej Kocim Brzuchem. Do dzisiaj zachowała się jedynie baszta Koci Łeb na ulicy Podmurnej.
______________
/ Victoria


Kamienica koci ogon w Toruniu


Legenda

O grzechu brata Hugona

W dawnych czasach w toruńskim zamku mieszkało 12 Krzyżaków. Byli zarówno rycerzami jak i zakonniakmi, więc musieli składać śluby zakonne. Jednak częto żyli tak, jak im się podobało za nic mając regułę zakonu. Wśród nich był jeden szczególnie urodziwy brat o imieniu Hugon, który zakochał się bez wzajemności w pięknej toruniance Barbarze. Nie potrafił zrozumieć, że nie może z nią być, więc postanowił ją porwać. Uciekając przed uporczywym bratem Hugonem biedna dziewczyna wbiegła na wiosenny lód na Wiśle. Niestety lód okazał się cienki i kruchy więc nieszczęsna panna wpadła do wody i utopiła się. Ścigający ją Hugon miał więcej szczęścia i ocalał. Jako pokutę za to nieszczęśliwe wydarzenie wyznaczył sobie zbudowanie wieży - krzywej, czyli takiej jakim był jego żywot. Od tego czasu w mieście zapanował zwyczaj, że zamiast odsiadywać karę, z której nikt nie miał pożytku, przestępcy mieli wznosić dla miasta mur obronny lub basztę.
________________________
/ Victoria

Legenda

O flisaku i żabach

Działo się to w średniowieczu. Ówczesny Toruń nawiedziła plaga żab. Jedni twierdzili, że spełniła się klątwa starej żebraczki, którą wygnano z miasta. Trzeźwo myślący obywatele uważali, że to wina letnich powodzi. Niezależnie od domysłów mieszkańców żaby były wszędzie: w każdym domu, kościele, a nawet w ratuszu. Mieszkańcy nie mogli normalnie żyć i mieli dosyć tej sytuacji, dlatego wymusili na burmistrzu i Radzie Miasta podjęcie działań w celu pozbycia się żab. Burmistrz obiecał oddać rękę swojej córki Kunki oraz solidną zapłatę temu, kto uwolni miasto od żab. Akurat w tym czasie płynął Wisłą młody flisak imieniem Iwo. Miał on lipowe skrzypki o cudownych umiejętnościach. Zagrał więc na nich i oczarował żaby, które jak pijane podążały za głosem skrzypek. Tym sposobem flisak wyprowadził żaby z miasta na przedmieście Mokre. Burmistrz dotrzymał słowa i wkrótce odbyły się zaślubiny Kunki i Iwem. Po paru wiekach mieszkańcy Torunia ufundowali legendarnemu flisakowi pomnik.
_______________________________________
Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze i wyświetlenia :) Czekam na więcej z nadzieją, że bardzo wam się podoba :) / Victoria


Fontanna pomnik flisaka w Toruniu :)

 

Legenda

O toruńskim dzwonie "TUBA DEI"

Przeszło 500 lat temu ukończono prace związane z rozbudową najstarszego kościoła w Toruniu - kościoła św. św. Janów. Kościół  wyglądał naprawdę pięknie, a do pełni świetności brakowało tylko dzwonu. Niestety z pieniędzy przeznaczonych na rozbudowę nie zostało już nic. Rada Miasta długo obradowała nad tym, jak rozwiązać ten problem. W końcu doszła do wniosku, że należy użyć podstępu. Zbliżał się rok 1500. Wielu uznało, że jest to data końca świata. Rada Miasta wykorzystała więc ten pogląd i zaczęła głosić, że jeżeli do dnia 31 grudnia 1500 roku w kościele św. św. Janów zawiśnie dzwon o nazwie Tuba Dei - Trąba Boża, to Bóg ocali mieszkańców od nieuchronnej śmierci. Bogobojni mieszkańcy zaczęli znosić do ratusza cenne przedmioty i kruszce, aby za nie kupić wszystko, co jest potrzebne do odlania dzwonu. Okazało się, że pomysł Rady Miasta był skuteczny i wkrótce zamówiono dzwon w pracowni mistrza Marcina Schmidta. Dzwon ważył 7238 kg. Wysoki był na 2,76 m, natomiast jego średnica wynosiła 2,17 m. 22 września 1500 roku uroczyście poświęcono dzwon. Jednak pojawił się kolejny problem: jak wciągnąć tak wielki i ciężki dzwon na wysoką wieżę? Postanowiono więc zbudować długą pochylnię, która przebiegała ponad dachami kamienic, a swój początek miała poza murami miasta. Na wieży świątyni ustawiono 12 wołów, które uruchamiały urządzenie do wciągania ogromnego dzwonu. Na szczęście udało się zamontować dzwon i 31 grudnia 1500 roku Tuba Dei zabrzmiał po raz pierwszy, a było go słychać daleko poza miastem. Dzwon ten znajduje się na wieży do dzisiaj. Gdy milknie jego głos, należy położyć lewą rękę w miejscu, gdzie uderza serce dzwonu. Podobno przynosi to szczęście.
________________________________________________
Victoria :)



Legenda

O tym, jak powstała nazwa miasta - Toruń

    Dawno temu, przed wieloma wiekami, w zakolu Wisły powstało miasto. By jego mieszkańcy czuli się bezpiecznie otoczono je wysokim ceglanym murem, wzmocnionym obronnymi basztami. Jedna z baszt była szczególnie ciekawa świata. Zaprzyjaźniona z przepływającą obok rzeką dowiadywała się od niej wielu ciekawych rzeczy. A Wisła niejedno widziała i niejedno słyszała. Płynęła od Baraniej Góry, przez Kraków, przez mazowieckie pola i wszystkie nowinki opowiadała baszcie.

    Po kilku latach zażyłej znajomości, baszta zaczęła zazdrościć rzece, nie chciała już słuchać jej opowieści. Jednak Wisła nadal chciała chwalić się swymi przeżyciami i chcąc zmusić basztę do słuchania zaczęła podmywać jej mury. Baszta nie wytrzymała ciągłego uderzania fal o jej fundamenty i rzekła do Wisły:
- Wisło, Wisło nie płyń tutaj, bo runę !
- To ruń ! - odpowiedziała Wisła swej niedawnej przyjaciółce, a echo poniosło jej słowa...


    Tak się złożyło, że woda poniosła te słowa do brzegu, na którym zatrzymało się dwóch wędrowców. Właśnie siedzieli nad rozłożoną mapą i zastanawiali się jaką nazwę nosi to piękne miasto. Gdy usłyszeli słowa Wisły, uznali je za nazwę i wpisali na mapę. W taki sposób powstała nazwa miasta Toruń.
_______________________________________________________
Mam nadzieję, że zaciekawiła Was ta legenda, która opowiada o moim mieście :) /Victoria.

wtorek, 29 września 2015

Hejka :) Jestem Wiktoria. Interesuje się głównie muzyką i językami. Chciałabym prowadzić tego bloga na temat legend polskich i mam nadzieję, że Wam się spodoba :*