wtorek, 6 października 2015

Studnia trzech braci

W zamierzchłych czasach, gdy Śląsk porastała dzika puszcza trzej bracia: Bolko, Leszko i Cieszko postanowili wspólnie wybrać się na polowanie. Kiedy wyjechali na dużą polanę, zobaczyli trzy zwierzęta: jelenia, niedźwiedzia i dzika, które na ich widok rozbiegły się w różne strony.

- Mój będzie jeleń! - krzyknął Bolko.
- Ja upoluję niedźwiedzia! - zawołał Cieszko.
- Więc dla mnie zostaje dzik! - krzyknął Leszko i wszyscy trzej ruszyli w pogoń za zwierzyną.

Jednak zwierzęta nie dały się łatwo złapać. Każde z nich znało doskonale puszczę, jednak wielogodzinna pogoń w końcu je zmęczyła. Bracia byli doświadczonymi myśliwymi i wciąż podążali za zwierzyną. Bolko upolował jelenia na mokradłach, Cieszko powalił niedźwiedzia w leśnej gęstwinie, zaś Leszko dopadł dzika na skalnym urwisku. Gdy udało im się przywiązać swe łupy do koni, zadęli w rogi. Jednak żaden z braci nie słyszał nic poza własnym rogiem. Zaczęli więc krążyć po puszczy, poszukując polany na której się rozstali.

Jeździli wśród drzew całą noc i nasłuchiwali. Po kilku godzinach usłyszeli swoje rogi, ale mimo tego nie mogli się znaleźć. Dopiero o świcie niemal równocześnie wyjechali na znajomą polanę. Zaczęli podziwiać swoje myśliwskie zdobycze, ciesząc się że udało im się odnaleźć. Usiedli przy źródle bijącym na środku polany i opowiadali przygody, jakie przeżyli w czasie polowania.
 
 

- Niezmiernie mnie cieszy, że tak nam się udało polowanie - powiedział Leszko.
- I ja jestem rad z tego powodu - dodał Cieszko
- W takim razie wszyscy się cieszymy - powiedział Bolko. - Zatem zbudujmy tu studnię i załóżmy miasto. Możemy je nazwać Cieszynem.
- To wspaniały pomysł! - wykrzyknęli pozostali bracia.

Wkrótce wśród puszczy powstało miasto, które obecnie jest jednym z największych miast Śląska. Zaś studnia, którą wybudowano w miejscu źródła nosi nazwę Studni Trzech Braci i jest w Cieszynie do dziś. Obecnie już nikt nie czerpie z niej wody, ale przypomina wszystkim o szczęśliwym spotkaniu braci.

Legenda

Lwy gdańskie

Gdańsk słynął niegdyś z wybitnych kamieniarzy, jednak żaden z nich nie był tak zdolny i tak znany jak Daniel. To spod jego ręki wychodziły największe arcydzieła, a rzeźbione w kamieniu przedmioty wyglądały jak żywe. Najchętniej Daniel rzeźbił lwy. Uwielbiał to do tego stopnia, że mieszkańcy miasta żartowali, że mistrz ma szczęście do tych zwierząt niczym jego biblijny imiennik, który wtrącony do jamy pełnej lwów zaprzyjaźnił się z nimi. Gdy rada miejska uchwaliła, by przyozdobić ratusz nowym herbem, zwrócono się z tym zadaniem do Daniela. Nie zdziwiło to nikogo, bo kto inny mógłby lepiej wyrzeźbić herbowe lwy, które strzegły korony i dwóch krzyży?

Były to niespokojne czasy. Polska chyliła się ku upadkowi, nękana ze wszystkich stron przez wrogo nastawionych sąsiadów. Zwłaszcza pruski król spoglądał na Gdańsk, chcąc przyłączyć go do swych ziem. Rozwinięte, portowe miasto było dla niego łakomym kąskiem. Daniel nieraz rozmyślał o tym w czasie pracy, był jednak przekonany, że lwy pilnują polskiej korony, którą nad dwoma herbowymi krzyżami zawiesił kiedyś Kazimierz Wielki.

Niebawem mistrz skończył pracę i zorganizowano wielkie święto z okazji odsłonięcia nowo wyrzeźbionego herbu. Wszyscy ze zniecierpliwieniem czekali na moment, w którym ujrzą dzieło. Kiedy odsłonięto herb, przez tłum przebiegł szmer zachwytu. Jednak po chwili zabrzmiały zdumione głosy.
- Mistrz musiał się pomylić!
- Zakpił z nas!
- Czyżby nie znał herbu własnego miasta?
Ludzie zaczęli się przekrzykiwać i powstał jeden wielki hałas i zamieszanie. I rzeczywiście, nowy herb różnił się od tego, który widniał na wszystkich chorągwiach i pieczęciach. Tam lwy były zwrócone ku sobie, a ich wzrok spotykał się nad trzymaną w łapach tarczą.

Ale wtedy z tłumu wystąpił starzec z długą, siwą brodą. Zgromadzeni rozpoznali w nim sławnego niegdyś mistrza kamieniarstwa, Krzysztofa.
- Nie ma tu żadnej pomyłki - powiedział donośnym głosem. - Mistrz Daniel dobrze wiedział co robi. Spójrzcie na te lwy, ich wzrok biegnie ku Złotej i Wyżynnej Bramie, a tam zaczyna się królewska droga. Gdańskie lwy patrzą ku Rzeczpospolitej, oczekując od niej opieki i pomocy dla naszego miasta, gdy zajdzie taka potrzeba.
Tłum ucichł. Ludzie w zadumie kiwali głowami, podążając za spojrzeniem lwów.

Pomoc jednak nie nadeszła. Rozdarta Polska zniknęła z mapy Europy, a Gdańsk znalazł się na ziemiach pruskich. Jednak po ponad stu latach lwy gdańskie doczekały się powrotu Gdańska do Polski, a Polski nad Morze Bałtyckie.

Legenda

O Popielu

Dawno temu, w grodzie zwanym Kruszwica, nad jeziorem Gopło mieszkał książę Popiel. Był to władca lubiący hulanki i polowania, a nie dbający o swój lud. Jego żona, niemiecka księżniczka, również nie cieszyła się dobrą sławą. Martwiło to stryjów księcia, rycerzy wielkopolskich, którzy z coraz większym niepokojem obserwowali poczynania Popiela. 

- Książę, twoja ziemia popada w ruinę. Powinieneś zaprzestać zabaw i zając się swoim krajem. - mówili, przyjeżdżając do Kruszwicy, jednak Popiel ich nie słuchał.

Nie słuchał również swoich poddanych, którzy przychodzili do zamku, aby książę rozstrzygał ich spory. Przypominali mu o obowiązku obrony przed najazdami barbarzyńskich plemion z Północy, o prastarym zwyczaju zwoływania wieców ludowych. Książę wolał jednak spędzać czas, polując ze swą małżonką.

Tylko czasem, wieczorami, zastanawiał się czy dobrze postępuje. Pewnego razu zwierzył się swojej żonie.
- Nie słuchaj ich, Popielu, to źli doradcy.
- Ale pomyśl - chłopi grożą buntem, jeśli moi stryjowie ich poprą, pozbawią mnie władzy!
- Ach, jest na to sposób - uśmiechnęła się zła księżna, podając Popielowi małą buteleczkę z trucizną - Wyprawimy ucztę. Zaprosimy na nią wszystkich twych stryjów i podamy najwspanialsze potrawy i najlepsze wino. A potem pozbędziemy się problemów.

Zaskoczeni stryjowie przyjęli zaproszenie i przybyli na ucztę. Mieli nadzieję, że Popiel wreszcie postanowił się zmienić i zadbać o swoje ziemie. Gdy wznieśli toast winem przygotowanym przez księżną, trucizna natychmiast zadziałała i wszyscy umarli. Gdy zapadła noc, księżna kazała służbie wywieźć ciała i wyrzucić na środku jeziora. Była pewna, że nikt nie odkryje jej spisku i teraz wreszcie nikt nie będzie próbował przekonać księcia do zmiany postępowania.
Jednak po kilku dniach wokół zamku zaczęły gromadzić się myszy. Z każdą chwilą było ich coraz więcej.
- To kara za zło i lenistwo księcia - szeptali chłopi, gdy myszy omijały ich domy, biegnąc prosto do zamku.

Wkrótce były już w każdym pomieszczeniu i wszędzie słychać było tupot i popiskiwanie.

- Schrońmy się w starej wieży na wyspie. Tam nas nie dosięgną te przeklęte gryzonie - powiedział Popiel i razem z żoną przeprawił się przez jezioro. Jednak myszy nie dały za wygraną. Popłynęły na wyspę i przegryzły dno łodzi pozostawionej na brzegu, aby nikt nie mógł już z niej uciec. A potem zaczęły wdrapywać się na wieżę. Popiel i jego żona nie mieli już gdzie uciec. Myszy rzuciły się na nich i pożarły niegodziwego księcia i księżną.
Stara wieża stoi nad jeziorem Gopło do dziś. A żeby nie zapomniano o karze jaka spotkała złego władcę, ludzie nazwali ją Mysią Wieżą.

niedziela, 4 października 2015

Legenda

O pierścieniu św. Kingi

Dawno, dawno temu książę Bolesław Wstydliwy, który panował wtedy na Wawelu poprosił o rękę królewnę węgierską Kingę i podarował jej piękny, zaręczynowy pierścień.

Nie chciała ona otrzymać w posagu złota ani szlachetnych kamieni, poprosiła ojca jedynie o sól, która pragnęła podarować swym przyszłym poddanym.

Ojciec chcąc spełnić prośbę swej córki podarował jej kopalnię w rejonie Maramuresz (obecnie Rumunia).

Jednak jak mogłabym przenieść całą kopalnię do Polski? - zamyśliła się królewna i po chwili wrzuciła do szybu kopalni swój zaręczynowy pierścień.

Wkrótce Kinga wyruszyła do Polski, na dwór Bolesława. Podczas oprowadzania królewny po ziemiach księstwa polskiego w małej wsi pod Krakowem natrafiono na bryłę soli, z której wypadł zaręczynowy pierścionek Kingi.

Pierścień, który Kinga wrzuciła do kopalni w Maramureszu sprowadził drogocenną sól na ziemie polskie. Od tej pory kopalnia w Wieliczce słynie z bogatych złóż solnych.

Legenda

O złotej kaczce


Dawno temu, w Warszawie, żył młodzieniec, którego zwano Kubą, przez wszystkich lubiany, zapraszany bywał często, by towarzystwo bawić, umiał pięknie opowiadać, a w czasach, gdy nie było jeszcze internetu, telewizji, ani nawet radia – osoby takie szczególnie ceniono, dostarczały, bowiem, przedniej rozrywki, szczególnie w długie, zimowe wieczory, kiedy mrok szybko zasnuwał miasta i wioski.
Ludzie w Warszawie często długie popołudnia i wieczory spędzali w licznych karczmach, w każdej z nich gościem był Kuba, gdzie tylko się pojawił, tam zaraz zjednywał sobie serca słuchaczy, których, co rusz, nowymi opowieściami zaskakiwał. Pewnego razu to jednak, on, Kuba, usłyszał niezwykłą opowieść, która rozpaliła jego wyobraźnię. Jeden ze starszych gości opowiedział mu przedziwną, baśniową historię, która, nie wiadomo, czy prawdą, czy zmyśleniem była… Starzec zaklinał się, że to nie jego wyobraźnia, ale opowiedziana mu jeszcze w młodości prawdziwa historia.
Zgodnie z nią – w podziemiach jednego z warszawskich pałaców miało się znajdować niezwykłe, czarodziejskie jezioro, a po jego tafli pływać miał przedziwny, tajemniczy ptak, Złotą Kaczką zwany, czy rzeczywiście była to kaczka? Nikt tego do końca nie wiedział, nie wiadomo wszak, czy rzeczywiście jezioro pod pałacem się rozpościerało i czy ptak pilnujący wód jeziora naprawdę istniał, ani starzec, który Kubie historię tę opowiedział, ani on sam, nigdy Złotej Kaczki nie widzieli, nie znali też osoby, która odważyłaby się tajemnicze jezioro podziemne odnaleźć. Wyprawa taka mogła się okazać niebezpieczna, ale na śmiałka czekać miały wspaniałe skarby, których ptak pilnował…
Kuba, choć powszechnie w Warszawie znany i lubiany, nie należał do bogatych, na niewiele mógł sobie w życiu pozwolić, a że miał nie tylko wyobraźnię, ale również śmiałość większą od swoich rówieśników – wciąż myślał o Złotej Kaczce, jeziorze pod pałacem ukrytym i o czekających tam skarbach… Tajemne obrazy pojawiały się też w jego snach, dniami i nocami rozmyślał o wyprawie do warszawskich podziemi, w końcu postanowił – spróbuje, zmierzy się z legendą i sprawdzi, czy opowiadana przez starca historia jest prawdziwa! Bez problemu odszukał go w ulubionej karczmie i jeszcze raz o przedziwnego ptaka zapytał. Starszy człowiek z podziwem spojrzał na pełnego entuzjazmu i śmiałości młodzieńca i wszystko co wiedział o Złotej Kaczce opowiedział mu, podając najdrobniejsze szczegóły.
Kuba nie wahał się już więcej. Podziękował starcowi za dobre rady, przyjął z wdzięcznością jego błogosławieństwo i nie zwlekając podążył według jego wskazówek do miejsca, w którym spodziewał się jezioro i pięknego ptaka odnaleźć.
Szybciej niż myślał znalazł szczelinę w piwnicznym murze pałacu opisywanego przez starszego mężczyznę z karczmy. Była na tyle duża, że bez problemu zmieścił się w niej, świecąc sobie latarenką schodzić zaczął po stromych, starych schodach, coraz niżej i niżej, przechodził przez ciemne, mokre, ziejące zgnilizną korytarze, niewiele widząc przed sobą, czując jednak coraz wyraźniej wilgoć powietrza, która najpewniej jak opar nad wodami tajemniczego jeziora się unosiła. Schodził coraz głębiej, dreszcz chłodu wzdrygał nim raz po raz, powietrze coraz gęstsze, woń przykrą wokół roznosiło, na nierównych ścianach przepastnych, wielkich, krętych piwnic i korytarzy jakieś dziwne kształty majaczyć zaczęły, choć Kuba do strachliwych nie należał, kilka razy miał ochotę zawrócić i jak najszybciej znaleźć się na powierzchni, ale tajemnica pociągła go jeszcze bardziej i nie odwracając się za siebie, by strachu nie potęgować, szedł dalej, mijał kolejne piwnice i kręte korytarze, nie liczył już zakrętów, które pokonywał, znużony już był, gdy nagle jego oczom ukazała się piękna, jasna, kolorowa poświata – błękitna, lekko różowa, z mieniącymi się złotymi i srebrzystymi odcieniami, była tak piękna, że Kuba nie zwracając uwagi na śliskie kamienie, pobiegł, jak tylko mógł najszybciej ku temu wspaniałemu światłu, jakiego nigdy jeszcze w swoim życiu nie widział!
Wiedział już, że to cel jego wędrówki, a gdy znalazł się w pełnej barw, magicznej poświacie, ujrzał przed sobą wody podziemnego jeziora, a wśród rozpostartych nad nim mgieł – Złotą Kaczkę! Nie przesadzał starzec, gdy mówił o niezwykłości tego szczególnego ptaka, cały był w złocie, a końcówki skrzydeł połyskiwały brylantami, na długiej szyi Złotej Kaczki mieniły się wszystkimi kolorami tęczy drogie kamienie, a na głowie błyszczała szczerozłota korona!
Jakby tego było mało – ptak przemówił do Kuby ludzkim głosem. Powiedział, że skarby, o których słyszał, są prawdziwe i otrzyma je, tak jak legendy o tym opowiadają, ale musi przejść próbę! Wydawało się Kubie, że to, o co Złota Kaczka go poprosiła, nie jest wcale trudne – otrzymał od niej sto złotych dukatów – wielka to była suma, szczególnie dla skromnego chłopaka, jakim był Kuba, a jedyne co miał uczynić, to wydać je wszystkie – tylko na swoje potrzeby i przyjemności.
Uradowany Kuba szybko drogę powrotną odnalazł i nie tracąc czasu, jeszcze tej nocy pieniądze zaczął wydawać – miał na to tylko jeden dzień – jeśli pieniądze wyda, wówczas, zgodnie z obietnicami podziemnego ptaka, wszystkie skarby, których od lat pilnuje, staną się jego własnością!
Po nocy spędzonej wesoło na zabawie w karczmie, od rana Kuba znów pieniądze zaczął wydawać i tak jak się tego spodziewał, topniały w sakiewce bardzo szybko. Kupił nowe ubranie u najlepszego krawca w mieście, u którego stroje zamawiał dwór królewski i sam król z królową, u szewca nabył najdroższe i najpiękniejsze buty, cały dzień pił najdroższe wino i zajadał się najwspanialszymi w mieście przysmakami. Pod koniec dnia w sakiewce nie było już ani jednego dukata. Nie zauważył jednak drobnego pieniążka, który zawieruszył się w kieszeni jego nowej, wytwornej kamizelki. Słońce zachodziło już nad miastem i nastał czas powrotu do podziemnego królestwa Złotej Kaczki, zabrzęczał pieniążek w kieszeni, gdy Kuba szybkim krokiem, przepełniony radością, biegł w stronę starego pałacu, usłyszał brzęk monety, wyciągnął ją z kieszeni i miał już kupić coś u starego sprzedawcy, który niedaleko swój kram z chlebem i ciastkami rozłożył, gdy pod murem ujrzał biednego, starego, schorowanego żebraka, który cichym głosem o jałmużnę go poprosił.
Ręce starego człowieka wyciągnęły się ku chłopcu, a ten niewiele myśląc, pieniążek, który trzymał w dłoni, oddał żebrakowi! Wiedział, że w ten sposób utraci skarb, który na niego czekał, dobre serce jednak zwyciężyło. Rzeczywiście – gdy tylko złoty pieniążek znalazł się w ręce żebraka – ukazała się Kubie Złota Kaczka, która przypomniała mu o niespełnieniu warunku – nie wydał wszystkich pieniędzy na siebie, ale wspomógł biednego w potrzebie!
W jednej chwili znikła piękna kamizelka, buty i wszystko, co Kuba tego dnia kupił, został w swoich starych, znoszonych ubraniach, ale prawdziwy skarb bił w jego piersi – dobre serce wrażliwe na potrzeby innych! Stary żebrak przepowiedział Kubie szczęśliwe życie – tak też się stało, Kuba żył z pracy własnych rąk, znalazł dobrą pracę u szewca, potem stał się prawdziwym mistrzem w tym fachu, nigdy na brak pieniędzy nie narzekał, bo nawet król wysyłał swoich dworzan do szewca Jakuba, który jak nikt w całej Warszawie buty umiał naprawiać!


Legenda

O Bazyliszku


Działo się dawno temu w Warszawie, w czasach królewskich, gdy wielu warszawskich rzemieślników trudniło się płatnerską profesją. Do Warszawy zjeżdżało rycerstwo z całego kraju i wielu zagranicznych gości – znając kunszt płatnerzy z tego miasta, często powierzali im swoje zbroje, a te, po wielu wojnach i potyczkach, wymagały ciągłych napraw. Płatnerze z Warszawy nie narzekali więc na brak pracy i od świtu do nocy naprawiali zbroje przywracając im dawny błysk i szlachetność.
Szczególnie znany był warsztat płatnerza Marcina – rzemieślnik i jego rodzina żyli dostatnio, a dzieciom niczego nigdy nie brakowało. Marcin całe dnie spędzał w warsztacie, cieszyły go więc częste wizyty jego dwóch pociech: córeczki Hanki i synka Maćka. Dzieci w ojcowskim warsztacie nie nudziły się, wręcz przeciwnie – buszowały wśród części naprawianych przez ojca zbroi, przyglądały się swoim odbiciom w wypolerowanej stali, napełniały warsztat wesołym gwarem, co wprawiało utrudzonego pracą ojca w dobry nastrój.
Dzieci rosły i coraz częściej opuszczały warsztat, na zewnątrz czekało tyle atrakcji! A największą spośród nich był jarmark. Na jarmarku, jak w zaczarowanym świecie, można było znaleźć wszystko – i korale, i obrazki, i piękne naczynia, obrusy, serwety, materiały, zabawki, słodycze… Dzieci biegały między straganami i nie mogły się napatrzeć tym wszystkim cudownościom. Pewnego dnia spotkały swoich małych przyjaciół, dzieci chciały pobawić się w okolicy, na pobliskich łąkach – zapytały ojca o pozwolenie. Zgodził się, ale nakazał, aby zanadto nie oddalały się od miasta i nie zbliżały do starej ruiny, która stoi pośród nadwiślańskich łąk, o której ludzie od lat różne złe historie opowiadają, według nich, w ruinach starego domu straszy, nie wiadomo co, nie wiadomo jak wygląda, ale niektórzy starsi mieszkańcy Warszawy opowiadali, że może to być nawet mityczny Bazyliszek, dziwna kreatura, ni to zwierzę, ni to diabeł, podobno przychodzi na świat raz na sto lat, a wykluwa się z jaja zniesionego przez koguta!
Stwór miał być przerażający, głowę po swym ojcu odziedziczył kogucią, ale wielką, z olbrzymim, czerwonym grzebieniem, który opadał to na jedną, to na drugą stronę jego strasznego pyska, a najstraszniejsze były jego oczy, straszniejsze nawet od wężowego ogona, który wił się na kilka metrów i którym stwór smagać mógł swe ofiary niemiłosiernie. Nie musiał tego jednak zazwyczaj czynić, wystarczyło, że na swoją ofiarę spojrzał potwornym spojrzeniem, a ta z przerażenia w jednej chwili kamieniała i tak właśnie Bazyliszek miał wielu ludzi pozbawić życia.
Marcin, pomny tych przestróg, z całą surowością zakazał Maćkowi i Hanusi zbliżać się do ruin tego dziwnego domu, przy którym nawet żaden pies bezdomny się nie zatrzymywał, przeciwnie – z piskiem albo ujadaniem uciekał jak mógł najszybciej.
Dzieci obiecały ojcu, że nie zbliżą się do strasznego miejsca i pobiegły w stronę czekających już na nie przyjaciół. Dzień był słoneczny, ciepły, jarmark mienił się kolorami sprzedawanych przez kupców towarów, gwarno tu było i wesoło, dzieci – jak to miały w zwyczaju – wesołą gromadką rozbiegły się wśród zastawionych stołów i kramików, tym razem nie kupiły ani pięknych owoców, ani wielkich lizaków w kształcie serca, nie miały dziś na to czasu, pobiegły wąską uliczką wśród kamienic nad rzekę, aby pobawić się na łące, dziewczynki zbierały kolorowe kwiatki i robiły wianki, a chłopcy oglądali płynące w czystej wodzie ryby, biegli wzdłuż brzegu Wisły coraz dalej i dalej, i nie zauważyli nawet, gdy miasto oddaliło się, zostało gdzieś daleko za nimi, zmierzch zaczynał zapadać, a oni nie wiedzieli jak znaleźć drogę do domu, gdy nagle ich oczom ukazał się dom, a właściwie jedynie pozostałe po nim ściany.
Zanim Hania z Maćkiem zorientowali się, że może to być ta ruina, przed którą ostrzegał ich ojciec, znaleźli się już w jej piwnicach. Na pozór nie było w tej piwnicy nic strasznego, piwnica jak każda inna, trochę chłodna i ciemna… ale za jednymi drzwiami coś zaczęło migotać jasnym, kolorowym światełkiem, było tak piękne, że dzieci oczu od niego nie mogły oderwać, pobiegły w stronę światełka, jeden z chłopców otworzył drzwi i w jednej chwili upadł jak rażony piorunem. Nie był to jednak piorun, a oczy Bazyliszka, nim dzieci zorientowały się jakie niebezpieczeństwo im grozi – zamieniły się – rażone wzrokiem potwora – w kamienie!
Noc już zapadała nad Warszawą, płatnerz Marcin z coraz większą trwogą myślał o swoich dzieciach, wychodził raz po raz przed warsztat, ale nie mógł ich nigdzie dostrzec, przeczuwał, że stało się coś złego – czyżby Hanka i Maciek nie posłuchali jego przestróg i poszli do starego domostwa? Wiedział dokładnie, gdzie szukać ruin, zastanawiał się co zrobić, gdy spotka w piwnicach Bazyliszka i wtedy wzrok jego padł na jedną ze świeżo wypolerowanych zbroi – była tak jasna, że mógł się w niej przeglądnąć jak w lustrze! To był sposób na straszny wzrok bazyliszkowy! Ubrał Marcin zbroję i szybko poszedł w stronę ruin.
Księżyc świecił już nad Warszawą, gdy stanął pod tajemniczym domem, przeżegnał się i zszedł z trudem do piwnicy, nie mylił się, Bazyliszek musiał tu być, po drodze mijał kamienie przypominające kształtem ludzkie sylwetki… Zobaczył też swoje dzieci, całe w kamieniu! Serce w nim zamarło, ale nie mógł sobie pozwolić na łzy, coś poruszyło się niedaleko… było to cielsko Bazyliszka, wielki ogon świsnął tuż przed przyłbicą Marcina, ten jednak szybko uskoczył, gdy tylko stwór łeb swój w stronę płatnerza odwrócił – zamarł, ujrzał swoje odbicie w jasnej zbroi i skamieniał przerażony swoim własnym okropnym spojrzeniem.
W tej chwili kamienie w piwnicy zaczęły się poruszać, Maciek i Hanka jakby ze snu strasznego, z przelękłymi oczami, ocknęły się i zobaczyły przed sobą rycerza w nich wpatrzonego – jakież wielkie było ich zdziwienie, gdy rozpoznały w nim własnego ojca. Ten szybko wziął dzieci na ręce i wyprowadził z ponurej piwnicy nie chcąc, by skamieniałe cielsko Bazyliszka ukazało się ich oczom.
Tak oto płatnerz Marcin uratował swoje dzieci, inne ofiary Bazyliszka i zdjął bazyliszkową klątwę z Warszawy.

Legenda

O smoku wawelskim


W Krakowie, pod Wawelem, u stóp pieczary stoi smok, od czasu do czasu zieje ogniem, ale nie musisz się go bać – smok nie może się poruszyć, ani zrobić Ci krzywdy – to tylko rzeźba, ale przypomina ona o prawdziwym Smoku Wawelskim, który dawno, dawno temu zamieszkiwał jamę pod zamkiem na Wawelu, gdy będziesz w Krakowie, koniecznie udaj się na Wawel, zobacz piękny Zamek Królewski i Katedrę Wawelską, a potem zejdź do Smoczej Jamy – zobacz jak za czasów króla Kraka, założyciela krakowskiego grodu mieszkał smok, nieproszony gość, który zjawił się tu nie wiadomo kiedy i zaczął budzić coraz większą grozę i przerażenie wśród poddanych Kraka…
Król Krak był dobrym władcą, lubianym przez mieszczan, dbał o to, aby gród rozwijał się, a jego mieszkańcy żyli dostatnio – tak też było, ale od pewnego czasu dało się słyszeć w grodzie pod zamkiem coraz więcej narzekań, ludzie bali się wypędzać bydło na żyzne łąki wokół Wisły, co rusz to ktoś krzyczał, że zginęła jego krowa, owca, czy baran. Coś, a może ktoś szerzył spustoszenie w stadach, ludzie biednieli, bali się nieznanego wroga, który uparł się, aby uprzykrzyć im życie. Niejeden zaczął coraz głośniej skarżyć się na króla, głosów tych było coraz więcej, wreszcie dały się słyszeć również na Wawelu. Jedna z córek królewskich, która często bywała na krakowskim Rynku i słyszała co mówią kramarki i kwiaciarki doniosła ojcu o tym, że coś niedobrego dzieje się na mieście – powinien coś z tym zrobić, bo ludzie gotowi jeszcze wzburzyć się przeciwko niemu.
Krak był królem mądrym, sprawiedliwym i rozsądnym – nie miał zamiaru lekceważyć głosu swojego ludu, posłał do grodu swoich dworzan, a ci po powrocie do zamku potwierdzili to wszystko, co wcześniej powiedziała królewska córka. Ludzie wyraźnie czegoś się bali, niektórzy uważali, że ten, kto kradnie z pastwisk owce zakrada się do nich od strony zamku. To tym bardziej zadziwiło króla – sprawa była poważna, Krak postanowił wysłać swoją straż w okolice Wawelu – mieli się ukryć pod wzgórzem w zagajniku i na wszystko co się dzieje, szczególnie nad ranem, mieć baczenie, kilka dni już tak trwali na warcie i niczego niepokojącego nie zauważyli, wreszcie któregoś dnia nad ranem, niemal jeszcze w nocy coś zaczęło szeleścić między drzewami, jakby skradać się, jakby stąpać, a stąpnięcia te stawały się coraz wyraźniejsze i cięższe, strażnicy królewscy cicho podeszli do miejsca, w którym coś się działo… i szybko tego pożałowali, to, co ukazało się przed ich oczami było przerażające, przed sobą zobaczyli wielkie łapy, a na nich osadzone przysadziste, wielkie cielsko smoka, na szczęście wśród ciemności nie zobaczyli jego strasznego łba, ale doskonale wiedzieli gdzie smok ma pysk, z tej strony widać było, bowiem strzelające snopy ognia, chyłkiem przemknęli niedaleko strasznego zwierza i szybko, ile sił w nogach uciekli na Wawelskie Wzgórze, do zamku, wprost przed oblicze królewskie.
Król Krak dał im wcześniej pozwolenie na widzenie się z nim o każdej porze dnia i nocy, gdy tylko zobaczą coś, co ich zaniepokoi – teraz i strażnicy, i sam król wiedzieli doskonale – mają bardzo trudnego wroga do pokonania, do tej pory o smokach słyszeli tylko w opowieściach, a same te opowieści powodowały, że nawet mężnemu rycerzowi nieraz włos z przerażenia jeżył się na głowie… Teraz gad przebrzydły zakradł się tuż przed królewską siedzibę i nic sobie z takiego dostojnego sąsiedztwa nie robiąc – bezkarnie kradł i zjadał owce, co gorsza, tak się ośmielił, że zaczął porywać również młode panny.
Nie pozostawało nic innego – tylko wyzwać smoka na pojedynek! Kto miał to jednak uczynić? Kto mógłby wykazać się taką zuchwałością? Córka królewska poddała Krakowi pomysł – król nań przystał i wysłał wici z informacją do sąsiednich królestw, o czym informował? Zobowiązał się oddać rękę swej córki temu śmiałkowi, który pokona smoka!
Do Krakowa coraz tłumniej zaczęli przybywać rycerze, a byli wśród nich również synowie królewscy, nikt jednak widząc smoka nie odważył się nawet ruszyć w jego stronę, król zaczął już tracić nadzieję na to, że kiedykolwiek smok zostanie pokonany, ale na szczęście mylił się. Nie docenił innego oręża – sprytu i fortelu, którym popisał się krakowski szewc, Szewczykiem Dratewką zwany. Nie miał on ani zbroi, ani pięknego rumaka, ani kopii rycerskiej, ani szabli, ale wierzył w siebie i swój rozum. Pomyślał Szewczyk, że głupia, bezrozumna bestia nie może okazać się silniejsza od ludzkiego myślenia i… sposób na smoka   wynalazł.
Zdobył skórę baranią, wypchał ją siarką, postawił na sztucznych nogach, a tak sprytnie to wszystko wykonał, że do złudzenia żywego barana przypominała… Nie trzeba było długo czekać na smoka, który zwabiony widokiem tłustego barana porwał go i na miejscu zjadł. To był jego koniec – siarka zaczęła bestię parzyć, a w środku miał prawdziwy pożar, raz po raz zionął ogniem, podbiegł w stronę Wisły, pił, pił, pił – niektórzy mówią, że pił tak wodę wiślaną aż przez siedem lat, nadął się jak balon, był coraz to większy i większy, wreszcie – pękł i tym sposobem Kraków od siebie uwolnił!
…A Dratewka, zgodnie z obietnicą królewską pojął za żonę królewnę, żyli długo i szczęśliwie.